Kobieta Inwestuje

Nie jestem dobra z matematyki – i co z tego?

Dziś post lekko refleksyjny. Bo znów usłyszałam to „magiczne” zdanie o matematyce. I chce Ci o nim dziś napisać, bo świetnie je rozumiem….

Zawsze miałam wrażenie, że matematyka nie jest dla mnie. W szkole liczby i wzory mówiły w jakimś obcym języku. Siedziałam na lekcjach, patrzyłam w zeszyt i próbowałam zrozumieć, jakim cudem ktoś może się tym ekscytować. I choć czasem coś mi się udawało, w głowie zostawała myśl: „ja się do tego nie nadaję”. Potem dorosłam i… zabrałam to przekonanie ze sobą. Tyle że teraz nie dotyczyło już lekcji, tylko moich pieniędzy.

„Inwestowanie? Nie, to nie dla mnie. Ja nie jestem dobra z liczb.” – ile razy słyszałam to od kobiet, które spotykam na szkoleniach. I dokładnie to samo mówiłam kiedyś sama sobie. Dopiero z czasem zrozumiałam, że największą przeszkodą nie jest brak wiedzy czy pieniędzy, tylko ten cichy głos w głowie, który powtarza, że się nie nadajesz.

Na początku też myślałam, że inwestowanie to świat analityków, wykresów i skomplikowanych kalkulacji. Że trzeba znać mnóstwo trudnych słów, by wiedzieć, jak działa giełda, znać się na ekonomii i mieć wolne tysiące złotych. A potem odkryłam, że inwestowanie to nie matematyka – to sposób myślenia. Nie chodzi o to, żeby znać wzory, tylko żeby rozumieć kierunek. Nie o to, żeby mieć wszystko policzone, tylko żeby mieć świadomość, że powinnam i plan.

Przeróżne badania potwierdzają, że kobiety mają w sobie dokładnie to, czego inwestowanie wymaga: cierpliwość, odpowiedzialność i zdolność myślenia długofalowego. To nie liczby tworzą dobrą inwestorkę, tylko konsekwencja i spokój. A mimo to wciąż wiele z nas wstrzymuje się z decyzją, bo wydaje się, że trzeba być „ekspertką”.

Kiedy kobieta uczy się zarządzać swoimi pieniędzmi, uczy się zarządzać swoim życiem.S. Orman

Tymczasem w praktyce wiele rzeczy jest prostszych, niż się wydaje.

Weźmy chociażby procent składany – pojęcie, które brzmi jak szkolny koszmar, a w rzeczywistości jest najpiękniejszym narzędziem inwestowania. Jeśli co miesiąc odkładasz 300 zł i inwestujesz je w jakiś szeroki, globalny fundusz ETF, który średnio rośnie o 6% rocznie, to po 20 latach masz nie 72 tysiące (tyle wpłaciłaś), ale ponad 120 tysięcy złotych. Nie dlatego, że robiłaś coś spektakularnego. Po prostu pozwoliłaś, by czas zrobił swoje.

Albo przykład z drugiej strony: obligacje skarbowe. Nie dają ogromnych zysków, ale dają spokój. Ich oprocentowanie często rośnie razem z inflacją, więc nie tracisz na wartości. To nie jest opcja „dla odważnych”, tylko dla tych, które chcą zacząć – spokojnie, bez presji, bez stresu.

Nie trzeba więc mieć setek tysięcy złotych ani rozumieć każdego wskaźnika. Można inwestować małe kwoty, regularnie, w prostych produktach. Dla jednych to ETF-y na globalny indeks akcji, dla innych fundusze zrównoważone, dla kogoś innego konto oszczędnościowe z automatycznym odkładaniem. Najważniejsze jest nie to, ile zainwestujesz, tylko czy w ogóle zaczniesz.

Kiedy zaczęłam już inwestować, szybko zrozumiałam, że największym wyzwaniem nie są liczby, tylko emocje. Nie chodzi o to, czy rozumiesz procent składany albo jak działa ETF. To można łatwo doczytać. Prawdziwy test zaczyna się wtedy, kiedy rynek spada, a Ty musisz zdecydować, co zrobić. Kiedy patrzysz, jak wartość Twojego portfela maleje, i zaczynasz się zastanawiać, czy to była dobra decyzja. Kiedy znajoma pochwali się, że zarobiła więcej, i przez chwilę masz wrażenie, że coś robisz źle.

W takich momentach emocje potrafią przejąć kontrolę. Chcesz coś zmienić, sprzedać, zareagować – byle odzyskać poczucie bezpieczeństwa. I właśnie wtedy plan okazuje się ważniejszy niż wszystko inne. Nie dlatego, że gwarantuje sukces, tylko dlatego, że daje Ci punkt odniesienia. Jeśli masz strategię i wiesz, po co inwestujesz, łatwiej jest zachować spokój, kiedy wokół robi się głośno.

W moim przypadku, po kilku latach spekulacji i overtradigu, powstał plan, który jest prosty: inwestuję długoterminowo, regularnie, mam określone cele. Nie dlatego, że to brzmi mądrze, ale dlatego, że to działa. Wiem, że przyjdą lepsze i gorsze momenty, ale dopóki trzymam się celu, nie muszę reagować na każdy nagłówek w mediach. Inwestowanie przestaje być wtedy źródłem stresu, a staje się czymś bardzo logicznym – i zaskakująco spokojnym.

Z czasem zauważyłam też, że kobieca intuicja i empatia, o których często mówi się z przymrużeniem oka, w inwestowaniu są ogromnym atutem. Kobiety potrafią oceniać ryzyko bardziej realistycznie, rzadziej ulegają emocjom tłumu, częściej myślą w kategoriach stabilności niż szybkiego zysku. To nie znaczy, że zawsze unikamy błędów. Raczej, że uczymy się na nich szybciej i mniej nas one paraliżują.

Nie trzeba być ekspertką ani mieć tysiące złotych na start. Wystarczy zrobić pierwszy krok: otworzyć konto maklerskie, ustawić stały, choćby niewielki przelew i zacząć od najprostszego instrumentu, jaki znasz. Małe, systematyczne działania robią dużo większą różnicę niż pojedyncze „genialne decyzje inwestycyjne”. I tak naprawdę to one budują niezależność – nie spektakularne zyski, tylko konsekwencja.

Długo myślałam, że nie nadaję się do inwestowania, bo nie jestem dobra z matematyki. Dziś wiem, że to nie ma znaczenia. W inwestowaniu bardziej liczy się cierpliwość niż kalkulator. Nie chodzi o to, żeby wszystko policzyć, tylko żeby się nie poddać po pierwszym potknięciu.

Pieniądze to narzędzie, które daje nam wybór – a z czasem także spokój. I to właśnie jest najważniejsze: żeby przestać się ich bać. Bo moment, w którym przestajesz się bać swoich pieniędzy i zaczynasz je mieć pod kontrolą, jest pierwszym krokiem do prawdziwej niezależności finansowej.

 

👉 Już na dniach ukaże się mój nowy e-book o tym, o tym, jak zaplanować własne finanse i inwestowanie. Dowiesz się z niego, jak ułożyć strategie pod siebie (albo od czego zacząć inwestowanie), ale też znajdziesz tam przykłady konkretnych strategii dopasowanych do różnych sytuacji życiowych.

Jeśli chcesz być pierwsza, która go przeczytazapisz się na listę tutaj.

Dodaj komentarz